wtorek, 30 czerwca 2009

Szanowny Panie Boże,

dziękuję, że przyszedłeś, wybrałeś dobry moment, bo czułam się naprawdę źle. Może z resztą obraziłeś się za wczorajszy dzień... Kiedy się obudziłam, pomyślałam sobie, że mam chyba 90 lat i odwróciłam się, żeby popatrzeć na niebo. Zawsze patrzę w ten jeden punkt, ten kąt nieba nad gałęzią drzewa obok ulicy. Wydaje mi się, że tam właśnie, między liśćmi, chowa się Twój wzrok. Ale czasem też myślę, że patrzysz okiem księżyca, wiecznie zagapionego przez moje okno, z drugiej strony szyby. Może kiedyś mi powiesz, jak to z Tobą jest naprawdę.
Więc patrzyłam.
I wtedy poczułam, że przychodzisz. Był ranek. Ty sam próbowałeś stworzyć świt. Ciężko Ci szło, ale nie dawałeś za wygraną. Niebo stawało się coraz bledsze. Nasycałeś powietrze bielą, szarością, błękitem, odpychałeś noc, wskrzeszałeś dzień. Materialny, namacalny, jasny, świeży, nowy. Jak to, co miało nadejść. Po raz kolejny wskrzeszałeś dzień. Bez wytchnienia. Bez wytchnienia!
Wtedy zrozumiałam, czym się różnimy- Ty jesteś niezmordowany! Dzień! Proszę bardzo! Noc! Muzyka! Lato! Wiosna! Marzena! Jacek!
Masz zdrowie!




Bo tak to czasem bywa. I będzie teraz,
mam nadzieję.




i to tylko parafraza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz